Koralia niczym nie się różniła od miast, które już widział, a mimo to lubił do niej wracać. Szczególnie w okresie letnim, kiedy uliczny kurz mienił się w słońcu złotym pyłem. Zalewał strumieniami ulice, kolorując je na wzór legendarnych utopii ze złota. Człowiek wtedy mniej się przejmował spopielałym od dymu niebem.
Sylvester przecisnął się przez rozgrzane, lepkie ciała stłoczone ciasno w autobusie. Na miejsce jednego wciskała się piątka innych, aż poczerwieniałe od gorąca twarze niemalże przyklejały się do szyb. Autobus zafurkotał, zarzęził, buchnął gorącem spod kół i potoczył się ociężale w stronę korka na światłach.
Otarł z czoła strużkę potu i zszedł w jedną z bocznych uliczek, chowając się w cieniu wieżowca. Ciął tędy chłodny podmuch wiatru, który wywołał w Sylvestrze gwałtowny dreszcz i ciche westchnienie ulgi zarazem.
Wreszcie miał chwilę, żeby wyciągnąć komórkę z tylnej kieszeni spodni. O mało co nie wypadła mu z dłoni, gdy zauważył powiadomienie o dziewięciu nieodebranych połączeniach, a wszystkie od babci.
Czasami zapominała, że miał już prawie trzydzieści lat, nie mógł jej jednak winić. On też o tym zapominał.
Po chwili wahania wybrał numer i nacisnął zieloną słuchawkę w dolnym rogu telefonu. Niemal natychmiast na ekranie wyświetliła się drobna, pomarszczona, twarz kobiety z ciasno upiętym z tyłu głowy kokiem. Usta miała zaciśnięte w wąską kreskę i marszczyła gniewnie posiwiałe brwi, ale jasne, błyszczące oczy śmiały się tęsknie do Sylvestra.
— Wreszcie! Po co ci telefon, skoro nie ma można się do ciebie dodzwonić? — fuknęła trochę zbyt głośno w mikrofon.
— Wybacz, babciu, nie słyszałem dzwonka — odparł.
Odruchowo przeczesał palcami włosy, zagarniając do tyłu przyklejone do czoła kosmyki.
— Nic nowego! Nie słyszałbyś dzwonka, gdybyś siedział z telefonem przyklejonym do ucha.
W tle słychać było brzęczenie naczyń. Dziadek musiał krzątać się w kuchni.
Sylvester zaśmiał się słabo i oparł głowę na chłodnej ścianie.
Wszystko buzowało, mrowiło, drżało. Wibracje rozlewały się po mieście, osiadały w piersi jak w teatrze podczas koncertu orkiestry. Tłum pędzących stóp stale bębnił o betonowe chodniki, czasem na skrzyżowaniach odzywali się znudzeni poboczną rolą klaksoniści, czasem uszy rozdzierał ostry pisk opon, a przed wszystko wysuwał się chór wzniesiony z setek, jeśli nie tysięcy rozmów.
Wstając o podobnej porze w jego miasteczku nieopodal Kyiry, człowiek czułby się jak ostatni na świecie solista.
— Halo! Ziemia do Sylvestra!
Zamrugał szybko i spojrzał w ekran telefonu.
— Przepraszam, zamyśliłem się. — Uśmiechnął się.