Koralia niczym nie się różniła od miast, które już widział, a mimo to lubił do niej wracać. Szczególnie w okresie letnim, kiedy uliczny kurz mienił się w słońcu złotym pyłem. Zalewał strumieniami ulice, kolorując je na wzór legendarnych utopii ze złota. Człowiek wtedy mniej się przejmował spopielałym od dymu niebem.
Sylvester przecisnął się przez rozgrzane, lepkie ciała stłoczone ciasno w autobusie. Na miejsce jednego wciskała się piątka innych, aż poczerwieniałe od gorąca twarze niemalże przyklejały się do szyb. Autobus zafurkotał, zarzęził, buchnął gorącem spod kół i potoczył się ociężale w stronę korka na światłach.
Otarł z czoła strużkę potu i zszedł w jedną z bocznych uliczek, chowając się w cieniu wieżowca. Ciął tędy chłodny podmuch wiatru, który wywołał w Sylvestrze gwałtowny dreszcz i ciche westchnienie ulgi zarazem.
Wreszcie miał chwilę, żeby wyciągnąć komórkę z tylnej kieszeni spodni. O mało co nie wypadła mu z dłoni, gdy zauważył powiadomienie o dziewięciu nieodebranych połączeniach, a wszystkie od babci.
Czasami zapominała, że miał już prawie trzydzieści lat, nie mógł jej jednak winić. On też o tym zapominał.
Po chwili wahania wybrał numer i nacisnął zieloną słuchawkę w dolnym rogu telefonu. Niemal natychmiast na ekranie wyświetliła się drobna, pomarszczona, twarz kobiety z ciasno upiętym z tyłu głowy kokiem. Usta miała zaciśnięte w wąską kreskę i marszczyła gniewnie posiwiałe brwi, ale jasne, błyszczące oczy śmiały się tęsknie do Sylvestra.
— Wreszcie! Po co ci telefon, skoro nie ma można się do ciebie dodzwonić? — fuknęła trochę zbyt głośno w mikrofon.
— Wybacz, babciu, nie słyszałem dzwonka — odparł.
Odruchowo przeczesał palcami włosy, zagarniając do tyłu przyklejone do czoła kosmyki.
— Nic nowego! Nie słyszałbyś dzwonka, gdybyś siedział z telefonem przyklejonym do ucha.
W tle słychać było brzęczenie naczyń. Dziadek musiał krzątać się w kuchni.
Sylvester zaśmiał się słabo i oparł głowę na chłodnej ścianie.
Wszystko buzowało, mrowiło, drżało. Wibracje rozlewały się po mieście, osiadały w piersi jak w teatrze podczas koncertu orkiestry. Tłum pędzących stóp stale bębnił o betonowe chodniki, czasem na skrzyżowaniach odzywali się znudzeni poboczną rolą klaksoniści, czasem uszy rozdzierał ostry pisk opon, a przed wszystko wysuwał się chór wzniesiony z setek, jeśli nie tysięcy rozmów.
Wstając o podobnej porze w jego miasteczku nieopodal Kyiry, człowiek czułby się jak ostatni na świecie solista.
— Halo! Ziemia do Sylvestra!
Zamrugał szybko i spojrzał w ekran telefonu.
Babcia przewróciła oczami, a potem usłyszał głębokie westchnienie, które uderzyło w mikrofon i zahuczało w głośniku.
— Też nic nowego. Jesteś chociaż pewien, że nie wyniosło cię na inną planetę?
— Nie martw się, babciu. Jestem pewien.
Pokręciła głową, ale tak intensywnie, że kilka kosmyków uciekło z jej koka.
— Pytałam się wcześniej, kiedy zamierzasz wrócić do domu.
Sylvester przysunął bliżej twarzy nadgarstek ze starym, znoszonym zegarkiem. Babcia zawsze narzekała, że mógłby kupić nowy, Sylvester nawet myślał parę razy o zmianie, ale nie potrafił. Myślał o nim jak o starym, dobrym przyjacielu.
— Za niecałe pół godziny mam pociąg powrotny. Jestem już prawie pod stacją.— powiedział. — Wieczorem powinienem być w domu.
Lekko mu się zrobiło na myśl o kubku herbaty z Elaine na werandzie.
— Czyli będziesz jutro na obiedzie?
— Postaram się, babciu.
— Tylko spróbuj się nie pojawić! Twój dziadek specjalnie kupił żeberka.
Parsknął śmiechem.
— Nie musisz się tak starać. Nie głoduję.
— Siedź cicho. Jeśli uważasz, że tylko ty lubisz żeberka, to jesteś beznadziejnie głupi — oburzyła się.
Oczami wyobraźni widział jak staje przed nim z rękoma opartymi na biodrach i wysoko uniesioną brodą. A potem, gdy Sylvester dalej milczy, jej spojrzenie łagodnieje i milczą razem. Takie chwile zawsze kojarzyły mu się z zapachem świeżo wypranej pościeli rozwieszonej z tyłu domu do wyschnięcia i piekącym muśnięciem słońca po karku.
— Idź, bo się spóźnisz. Zobaczymy się jutro — odezwała się wreszcie babcia.
— Do zobaczenia.
Babcia uśmiechnęła się szeroko, zanim zniknęła, a zamiast niej, na ekranie pojawiło się zdjęcie zanurzonej w kwiatach Elaine z godziną na środku. Telefon znów o mało co nie wyślizgnął się Sylvestrowi z rąk. Szeroko otwartymi oczami spojrzał na zegarek na nadgarstku, a potem znów na wyświetlacz. Trzydzieści minut było dokładnie piętnaście minut temu.
W pośpiechu wcisnął telefon do kieszeni i rzucił się w stronę stacji, ciągnąc za sobą walizkę.
***
Wcisnął się między drzwi w chwili, gdy rozbrzmiał gwizdek konduktora. Wpadł z impetem na korytarz, aż prawie potrącił drobną starszą panią z balkonikiem. Minęli się o włos. Rzuciła mu tylko krótkie, zdezorientowane spojrzenie, wymamrotała coś niezrozumiałego i odeszła, a Sylvester skorzystał z chwili samotności i oparł się o ścianę obok, dysząc ociężale.
Elaine miała rację, żeby pójść na siłownię. Mimo że regularnie jeździł rowerem, to nie było to samo.
Przełknął wdech po kilkunastu sekundach w bezruchu. Chwiejnym krokiem ruszył wzdłuż przedziałów, zaglądając do środka w poszukiwaniu pustych miejsc.
Żywił iskierkę nadziei, że udałoby mu się spędzić chwilę z dala od innych. Był zmęczony hałasem. Przebył jednak pół pociągu i nie znalazł w pełni pustego przedziału, więc zdecydował na towarzystwo sympatycznie wyglądającej kobiety z książką rozłożoną na kolanach.
— Dzień dobry, można? — spytał.
Maggie? :D
Od Maggie
OdpowiedzUsuń[02.08.665]
— Dzień dobry, można?
Uniosła głowę na dźwięk męskiego głosu, zamrugała kilkukrotnie, chcąc odgonić sprzed oczu scenę z książki — Podróżnika walczącego ze strażnikiem wśród płonących ścian chaty. Z wejścia do przedziału spoglądał na nią osobnik o włosach jasnych jak pożar, uprzejmie czekając na odpowiedź.
— Pewnie. — Uśmiechnęła się zachęcająco. Mimo że wsiadła do pociągu kilka, może kilkanaście minut temu na jednej ze stacji, jakich w Koralii było wiele i właściwie jeszcze nie wyjechała z miasta, zatęskniła już na kontaktem z drugim człowiekiem. Damien nie mógł wrócić z nią, jako że miał w Koralii jeszcze parę spraw do załatwienia, a jej własny urlop powoli dobiegał końca i nie było opcji przedłużenia.
Nieznajomy wsunął się wraz z walizką do przedziału i usiadł na przeciwko Maggie. Bagaż był niewielki, skromna walizeczka przypominała raczej plecak na kółkach, dlatego też nie przykuł jej uwagi na dłużej.
— Też z wakacji? — zagadnęła, odkładając książkę na bok, choć korciło ją, by doczytać rozdział do końca i dowiedzieć się, jak potoczyły się dalsze losy Podróżnika.
— Chyba można tak to ująć — wzruszył ramionami, widząc jednak zaciekawione spojrzenie rozmówczyni, dodał: — W Galerii Gemskiej była wystawa prac Eveline Charleston, a nie na co dzień można zobaczyć jej prace na żywo.
Maggie nie zwykła nikogo oceniać bez bliższego poznania, ale wzmianka o sztuce sprawiła, że zaczęła cieplej myśleć o człowieku siedzącym na przeciwko niej. Nie zdążyła mu jednak odpowiedzieć, gdyż podłoga delikatnie zadrżała i pociąg nareszcie ruszył. Wydarzenie to, chociaż zupełnie nie wyjątkowe i nic nieznaczące, przerwało dialog i przez dłuższą chwilę oboje wpatrywali się w widoki za oknem, które zaczarowały ich tak, że aż wydawać by się mogło, że zza brudnawej szyby spogląda nie młoda kobieta i nie dorosły mężczyzna, a para dzieciaków, dla których drzewa i budynki mijane po drodze stanowią coś do tej pory nieznanego.
W końcu Maggie przerwała milczenie.
— Odwiedziłam Gemską ze dwa razy, ale Charleston... — zaczerpnęła powietrza, jakby doznając olśnienia, ale po chwili zmarkotniała i złożyła dłonie na kolanach. — Coś mi świta, ale nie mogę sobie przypomnieć, która to była wystawa...
— A „ Majonez na czereśniach" kojarzysz? To chyba jej największy obraz, ciężko było przegapić. — Uniósł kąciki ust, gdy Maggie ponownie doznała olśnienia, tym razem faktycznego, a jej oczy zrobiły się większe niż moneta pięciolumowa.
— Teraz pamiętam, chociaż nie ukrywam że zdziwiłam się, gdy zobaczyłam tabliczkę z nazwą obrazu. Byłam przekonana, że to śmietana.
— Na talerz padało ciepłe światło, to zmieniło nieco kolorystykę obrazu — pocieszył ją mężczyzna. — Zresztą, każdy interpretuje obraz na własny sposób.
— Racja — zgodziła się. — Chociaż zwykle nie mam problemu z odgadnięciem zamysłu autora.
— Pracuje pani ze sztuką? — zainteresował się.
Chwila milczenia, szalona gonitwa myśli. Życzliwy uśmiech stopniowo znikający z twarzy.
— Chciałabym — powiedziała wreszcie. Uśmiech wrócił na swoje miejsce, szczery, lecz słabszy niż przed paroma sekundami. — A pan?
Znów chwila milczenia, tym razem z jego strony.
— Chciałbym.
Nie skomentowała, za to nieświadomie pogładziła śliską okładkę książki, jakby szukała w niej wsparcia, potwierdzenia, pocieszenia — wszystkiego, co podtrzymałoby wiarę w marzenia. Jej spojrzenie ponownie padło na stojącą naprzeciwko walizeczkę. Teraz spojrzała na nią zgoła inaczej — jak na skrzynię wykopaną z mokrego piasku, kryjącą skarby przeszłości, zaklęte klejnoty. Przeniosła wzrok na towarzysza podróży, który wpatrywał się w okno ze spokojnym, eterycznym wręcz wyrazem twarzy. Najwyraźniej nie planował wycisnąć niczego więcej z rozmowy, tylko pozwolić myślom błąkać się swobodnie, nie narzucać się towarzyszce. Poczekam, aż będziesz gotowa mówić dalej, zdawał się subtelnie przekazywać sporadycznym zerknięciem jasnobrązowych oczu.
Maggie nie potrzebowała zachęt, by otworzyć usta.
OdpowiedzUsuń— Z daleka pan przyjechał?
— Spod Kyiry. Ale te pociągi jeżdżą teraz tak szybko, że pół kontynentu można przemierzyć w niecałą dobę.
— Teraz tym bardziej rozumiem chęć wyrwania się do Miasta Owiec. Jakkolwiek Kyira atrakcyjna by nie była, czasem ma się jej zwyczajnie dość, zwłaszcza żyjąc w centrum. — Posłała za okno spojrzenie pełne pretensji. Mężczyzna nie musiał na to odpowiadać — wszyscy dobrze wiedzieli, dlaczego Kyira była ostatnio skupiskiem negatywnych wydarzeń, lecz kobieta odezwała się znowu. — Ale i tak wszystko jest lepsze od Laogny i jej piasku wchodzącego nosem i wychodzącego ustami.
Usłyszała ciche parsknięcie i zobaczyła uśmiech pod wąsem.
— Zabrała się pani za nurkowanie w wydmach? Podobno ludy przemierzające pustynie miały tradycję tymczasowego zakopywania ludzi w piasku w ramach jakiegoś rytuału, ale do tej pory myślałem, że to wszystko zmyślone...
— Co? Ależ nie, w żadnym wypadku! — Zaśmiała się. — Chyba, że przyjmiemy Laognę za jedną wielką wydmę, wtedy jestem gotowa się zgodzić. Mieszkałam tam trochę, codziennie łykałam dobre wiaderko piasku niesionego przez wiatr znad pustyni, umierałam z gorąca w połowie listopada, a potem wyjechałam i dałam jedną gwiazdkę na FindYourLiving; w skrócie — nie polecam.
— Ciekawy bagaż doświadczeń. To „trochę" to chyba nie parę tygodni, prawda? — zapytał rozmówca uprzejmie, lecz jakby intuicyjnie wyczuwając pewną rozbieżność.
— Mniej więcej dwa lata. Nie pamiętam za dobrze tego okresu. Słońce tam chyba mi szkodziło... — mruknęła, bardziej do siebie niż do niego. I tym razem ani jednego wyraźnego wspomnienia. Naprawdę przespała tak długi okres swojego życia?
Mężczyzna taktownie przemilczał chwilę refleksji.
— W każdym razie, Laogna nie jest czymś o czym warto dłużej rozmawiać. Mój mózg na pewno nie wyparłby z siebie niczego ciekawego. Ale jeśli pan chce, mogę opowiedzieć, jakie miejsca są warte zobaczenia...
Rozmawiali i milczeli wspólnie jeszcze długie godziny — nie znając nawet swoich imion i nie czując upływającego czasu — gdy pociąg zaczął zwalniać, a z głośników zamontowanych nie wiadomo gdzie wybrzmiał komunikat wygłoszony przez pozbawiony emocji kobiecy głos poinformował pasażerów jadących dalej o konieczności przesiadki. Dwoje podróżnych złapało za rączki bagaży i gdy pociąg westchnął po raz ostatni byli jednymi z pierwszych, którzy z niego wysiedli.
— ...wtedy król powiedział Podróżnikowi, że jego córka została wywieziona do zamku na odległej Północy, by tam zostać publicznie stracona... — przerwała, gdy gwałtowne uderzenie wycisnęło powietrze z jej piersi.
OdpowiedzUsuń— Bomba! Pod pociąg podłożono bombę! Uciekajcie a nie się gapicie! — nawrzeszczał na nich człowiek ubrany w koszulę w kwiaty i krótkie szorty, po czym rzucił wcale nielekki plecak w krzaki i wskoczył za nim. Zarówno Maggie, jak i jej towarzysz przystanęli, zszokowani, i w istocie szok ten pozwolił im tylko patrzeć, jak po dłuższej chwili mężczyzna wylazł z pobliskiego gąszczu i mówił do słuchawki: „To jednak fałszywy alarm, to tylko fałszywy alarm Bingo, nie martw się", szukając bagażu.
— Oszalał czy jak? — zapytała Mag. Nowy znajomy wzruszył ramionami.
— Nie słyszałem żadnego wybuchu, a inni ludzie jakoś... nie ma ich... — Umilkł, zdezorientowany, rozglądając się po zupełnie pustym już peronie.
— Wszyscy już dawno wysiedli. To była ostatnia stacja. Kto tu nie jechał, zmienił pociąg...
Niewiele więcej myśląc, szarpnęła towarzysza za ramię.
— Cholera jasna, zaraz nam odjedzie!
I zanim zdołał cokolwiek odpowiedzieć, pociągnęła go w kierunku wejścia.
— Szybko, szybciej!
Wyrwał się z jej uścisku i przyspieszył nagle, wyprzedzając ją; jego walizka leciała za nim jak na skrzydłach, kółka dawno przestały dotykać podłogi. Zniknął za zakrętem, ona za to prawie straciłaby zęby, gdy mimowolnie spróbowała zrobić coś przypominającego sus. Nie mogę się tu przemienić, nie mogę, przemknęło jej przez myśl, chociaż tak bardzo potrzebowała być teraz szybszą od wiatru.
Nieomal wpadłaby na mężczyznę, który dyszał ciężko, podpierając się ręką o biodro, i patrzył smętnie na puste tory.
Pociąg odjechał.
Sylvek? Teraz się zacznie, hihihi.
Od Sylvestra
OdpowiedzUsuń[02.08.665]
— Następny do Kyiry jest dopiero o pierwszej w nocy. — Wręczył kobiecie zimną puszkę coli i usiadł obok na plastikowej ławce, która ugięła się pod jego ciężarem.
Zawleczki w obydwóch puszkach syknęły w tym samym czasie. Na pustym peronie wypełnionym wyłącznie brzęczeniem starych lamp, dźwięk ten zabrzmiał jak co najmniej koniec świata.
— Późno. — Z ust kobiety uciekło głośne westchnienie.
Sylvester upił parę łyków, przełykając szybciej niż to konieczne. Zimno bolało w dziąsła, bąbelki kuły w podniebie, język cierpł nieprzyjemnie od kwaskowatego posmaku. Nigdy nikomu się nie przyznał, że nie lubił coli, ale w obliczu kłopotów była lepsza niż nic.
Stary, kuchenny stół z niebieskim obrusem i dwa, czasami więcej, kubki wypełnione po brzegi gorącą herbatą były pierwszym wspomnieniem przychodzącym na myśl Sylvestrowi, kiedy nie wszystko szło po jego myśli. Od babci nauczył się, że pijąc, zawsze znajdowało się najlepsze rozwiązania.
Paznokcie kobiety zabębniły w siedzenie jak jesienny deszcz o parapet. Puszka w dłoni Sylvestra kliknęła, gdy wgniótł ściankę palcem. Wiatr świszczący pod sufitem toczył zażartą rozmowę z lampami. To pewnie on z wściekłości zatrzasnął drzwi do jednej z publicznych toalet. Pomimo sierpnia i upalnej pogody, wiatr wewnątrz stacji ciął jak grudniowy wicher, posyłając zimne dreszcze wzdłuż kręgosłupa raz za razem.
— Coś wymyślimy — powiedział, śmiech jak trybuszon wydostał spomiędzy jego ust resztkę goryczy i głos jakoś lżej osiadł mu na gardle.
Wyciągnął z kieszeni telefon, odblokował ekran i wyszukał w internecie rozpiskę pociągów.
— W dzieciństwie byłem wielkim fanem „Narni” — zaczął, w międzyczasie wystukując kluczowe słowa na klawiaturze. — Dziadek podpuścił mnie, że pociągi to tak naprawdę teleport pomiędzy naszym światem a Narnią, bo Aslanowi znudziły się szafy. Postanowiłem się o tym osobiście przekonać i następnego dnia wsiadłem do pierwszego lepszego pociągu. Nie wiem, dlaczego żaden z konduktorów nie zainteresował się samotnie jadącemu siedmiolatkowi, ale babcia musiała mnie ściągać aż z Puro.
Stacja rozbrzmiała jasnym śmiechem kobiety.
— Musiał być pan bardzo rozczarowany, że to nie Narnia — odpowiedziała.
— Skądże, do dziesiątego roku życia wierzyłem, że byłem w Narni. Babcia nie miała serca powiedzieć mi prawdy. — Wyprostował się na siedzeniu. — O! No proszę! Za pół godziny będzie jechać pociąg do Szachu, to trochę na południe od Laogny, a stamtąd zaraz po przyjeździe będziemy mieć połączenie do Kyiry, co pani na to?
Kobieta odstawiła puszkę na siedzenie obok i zerknęła przez ramię Sylvestra na wyświetlacz telefonu.
— Będziemy trochę później niż według oryginalnej trasy, ale lepsze to niż siedzenie tutaj do pierwszej w nocy. — Uśmiechnęła się.
— W takim razie ustalone!
OdpowiedzUsuń***
Ze snu wyrwał go raptowny podskok wagonu. Głowa Sylvestra zsunęła się z oparcia i rozległ się głuchy dźwięk uderzenia, gdy odbił się czołem od szyby. Stało się to tak raptownie, że zabrzęczało mu wewnątrz czaszki, jakby obudził rój dzikich os, a w oczach stanęły łzy. Z ust uciekło mu ciche syknięcie, na podniebieniu zakręciło się przekleństwo, ale zdusił je w sobie, pamiętając, że nie jest sam w przedziale.
Kobieta siedząca naprzeciwko niego nadal była pogrążona we śnie. Głowę miała opartą na przyciśniętej do szyby bluzie, którą zwinęła na kształt poduszki.
Dłońmi przetarł ciężkie od snu powieki i wpatrując się we własne buty, dał sobie moment na odzyskanie klarowności widzenia. Słońce wciąż wisiało wysoko, choć powoli przechylało się w stronę horyzontu, zaglądając do wagonu przez okno. Promienie padały prosto na kolana Sylvestra i niemalże parzyły przez spodnie.
Na zewnątrz otaczało ich morze srebrzystego zboża. Zanurzony prawie do połowy pociąg wydawałby się przez nie płynąć, gdyby nie nagminne terkotanie kół o szyny. W oddali majaczyła długa wstęga zieleni, troskliwie obejmowała ramionami pola i przyciskała je do piersi jak swoje dzieci. Tuż pod lasem powoli przesuwała się maszyna rolnicza, której kolor niemal zlewał się z tłem. Ostrożnie dryfowała między falami kłosów jak drapieżnik czekający na okazję.
Minąwszy pola, dalej otworzyła się przed nimi niebieskie przestworze, tak jasne i świetliste w świetle popołudniowego słońca, że przypominało drugie niebo. Przylegało do niego połacie złota. Plaża raz płaszczyła się pod stopami morza, a raz wzbijała wysoko jako wydma i hardo odbijała wściekłe fale.
Choć Sylvester nigdy nie widział morza, niewyobrażalna tęsknota wypełniła jego krew.
Poprawił się na fotelu i oparł wygodnie głowę, przymykając oczy. Mógłby namówić kiedyś Elaine i dziadków, żeby wybrali się nad morze. Od bardzo dawna nie mieli okazji wspólnie wyjechać na wakacje. Elaine i Sylvester cały swój czas poświęcali pracy i urlop wydawał się czymś odległym, z kolei babcia i dziadek nie wierzyli w rześkość swoich ciał, pozwalając im gnić ze starości w zaciszu własnych czterech ścian. Na pewno uznaliby to za dobry pomysł, gdyby im opowiedział o tym, co zobaczył.
O tym, co zobaczył.
O tym, co…
Wyrwał się z półsnu i o mało nie spadł z siedzenia, przyciskając nos do okna. Morze.
Poczuł, jak krew odpłynęła mu z twarzy.
— Proszę pani, proszę pani… — szturchnął lekko kobietę dłonią. — Lepiej niech się pani obudzi.
Poruszyła się leniwie i otworzyła rozespane oczy, poświęcając chwilę na rozejrzenie się dookoła, jakby usiłowała przypomnieć sobie, gdzie się znajdowała. Na koniec utkwiła półprzytomne spojrzenie w Sylvestrze.
— Prawdopodobnie pomyliliśmy pociągi — wymamrotał.
OdpowiedzUsuń***
— Bardzo niedobrze, bardzo niedobrze, bardzo niedobrze — powtarzała jak mantrę, krążąc po pustym peronie jak pszczoła uwięziona w szklance, podczas gdy Sylvester jeszcze raz przeglądał trasę na stronie internetowej kolei.
Wysiedli na najbliższej stacji, chociaż „stacja” wydawała się niemal hiperbolą, była to zaledwie stacyjka z dwoma peronami po przeciwległych stronach torów i niewielkim, murowanym budynkiem bez okien. Spomiędzy szczelin w betonie wylewały się kałuże mchu i przekwitniętych mleczy, a po torach krążyły nieuprzątnięte płatki zdmuchniętych przez pociąg maków.
— Oh. — Uśmiechnął się zakłopotany. — Powinienem przeprosić. Pociąg do Szachu nie miał jechać za pół, tylko za dwie godziny. Wsiedliśmy w pociąg do Bratków. Prawdopodobnie jesteśmy teraz koło Krzemieńca.
Kobieta zatrzymała się i zerknęła na niego pytająco spod wysoko uniesionych brwi. W tej chwili tak do złudzenia przypominała Elaine, że Sylvestrowi sucho się zrobiło w gardle. Doskonale wiedział, co by powiedziała w takiej sytuacji, lecz kobieta w odróżnieniu do niej pozostawała milcząca. Z trudem przełknął ślinę i odpowiedział jej niepewnym wzruszeniem ramion.
— Nigdy nie słyszałem o żadnej z tych nazw. — Wrócił spojrzeniem w telefon. — Ale możemy spróbować kogoś znaleźć i spytać się, co to za miejsce.
Wyglądało na to, że nawet GPS miał problem z dokładnym rozpoznaniem ich lokalizacji, wyrzucając Sylvestrowi biały ekran i kilka większych punktów dookoła, które mogłyby uchodzić za wioski lub małe miasta.
— Chyba nie mamy innego wyjścia — oznajmiła kobieta.
Oparła ręce na biodrach i spojrzała na zarośnięte tory, jakby coś krążyło jej po głowie.
Sylvester w tym czasie sięgnął do swojego bagażu. Wyciągnął paczkę papierosów i nie spieszył się, gdy powoli obracał ją w dłoni, wpatrując się w nią jak w mały skarb.
— Muszę zapalić — rzucił, zmierzając w kierunku tyłów murowanego budynku.
Krzaki sięgały tu prawie po pas, udało mu się jednak znaleźć wygodne miejsce, w którym roślinność zostawiła łysą plamę ziemi. Odchylił wieczko paczki i wybrał najmniej pogniecionego papierosa. Wcisnął go między zęby, zapalił go różową zapalniczką w kwiatki i odetchnął głęboko, gdy gorzki dym zalał płuca falą słodyczy.
W powietrzu unosił się zapach deszczu i ziół. Krople wody zgromadzone na liściach lśniły w słońcu jak naszyjniki z pereł. Mokra ziemia chrzęściła przyjemnie przy każdym kroku. Dzikie pszczoły dopiero zaczęły wracać do pracy, wędrując od kwiatka na kwiatek, a ich brzęczeniu wtórował z oddali śpiew ptaka.
Znów czuł się jak na werandzie u dziadków z kubkiem wystygniętej herbaty obok stołka i płótnem przed twarzą. Duszący zapach werniksu i akryli nie mógł zdominować zapachu rosy i kwiatów z ogródka babci. W domu krzątała się Elaine, słychać było na zewnątrz brzęk naczyń, otwieranych i zamykanych półek i szum przyciszonych rozmów. Z salonu dobiegało mamrotanie prezentera pogody i donośne chrapanie dziadka.
Usłyszał szelest liści po swojej prawej stronie. Kobieta przedarła się przez gąszcz chwastów i przystanęła obok, opierając się plecami o ścianę.
Sylvester wdeptał niedopałek w ziemię.
— Z tego miejsca można uciec dokądkolwiek — odezwał się ochrypłym od papierosa głosem.
— Dokądkolwiek — powtórzyła łagodnie kobieta, jej ton brzmiał, jakby w tym jednym słowie nosiła całą wagę świata.
— Dokądkolwiek.
Sylvestrem wstrząsnął dreszcz.
Spojrzeli na siebie, a ich twarze rozpromieniły się od uśmiechów.
Maggie?